10 lutego 2019

Nie ma to jak sesja...

Dzisiaj postanowiłam rozpocząć na blogu taką miniserię o nazwie ,,Z życia studenta". Studentką jeszcze jestem, więc będę tu opisywać jak najbardziej aktualne wydarzenia. Mam nadzieję, że czytając te ,,kartki z pamiętnika" przypomnicie sobie swoje lata studenckie lub utożsamicie się ze mną w tych radosnych lub ciężkich chwilach.


Jak wiadomo, styczeń to najcięższy, obfitujący w stres i hektolitry kawy okres dla zwykłego studenta. No, tak - nadchodzi wyczekiwana przez wszystkich ze strachem i przejęciem sesja. Bo jak zaliczyć cały semestr zaledwie w kilka nocy? To pytanie niejeden student sobie zadawał i zadawać będzie. Ale czy sesja rzeczywiście jest taka straszna i stresująca? Moja odpowiedź - zależy. Zapytacie od czego? Już śpieszę wyjaśniać. Otóż wyróżniam dwa rodzaje sesji - ta, podczas której nie namęczycie się za bardzo i ta, która wyżyma wasz mózg i robi z niego papkę. Pierwszy rodzaj charakteryzuje się tym, że w sesji mamy 3-4 egzaminy. Pewnie powiecie, że to i tak o 3-4 za dużo, ale pomyślcie o nich z tej drugiej strony, bo co jest lepsze? 3-4 egzaminy czy 10? No jasne, że to pierwsze! Więc ta sytuacja nas jeszcze nie przerasta. Spokojnie można wszystkiego się nauczyć i zaliczyć w pierwszych terminach, ewentualnie jedna poprawka. A jeszcze fantastyczne jest to, gdy te egzaminy rozłożone są w czasie co kilka dni, a nawet jeszcze przed tym umownym okresem, jakim jest sesja. Bo tak naprawdę różne zaliczenia przedmiotów zaczynają się zdecydowanie wcześniej. A ich wspólnym czynnikiem jest to, że i tak musimy zakuć, zdać i zapomnieć.
Ohohoho, a teraz ten drugi rodzaj sesji. Drugi rodzaj to hardcor. Wszystkie egzaminy skupione w jak najmniejszym odstępie czasu - najlepiej dzień po dniu, żeby było jeszcze fajniej, i tak przez trzy tygodnie. Powiecie teraz - przecież to niemożliwe. A ja wam powiem, że i owszem, bo przeżyłam to w tym semestrze na własnej skórze.
Ale okoliczności sięgają jeszcze wcześniej. Do COP24, który odbył się w Katowicach, bo tutaj właśnie studiuję. Dwa tygodnie grudnia upłynęły nam na sielance, bo mieliśmy wolne na uczelni. Fantastycznie! Czego chcieć więcej? Wróciliśmy tylko na 4 dni przed Świętami Bożego Narodzenia. Tak, ale potem zapłaciliśmy za to drugim rodzajem sesji. Przez trzy tygodnie, od poniedziałku do czwartku, codziennie, podkreślam - codziennie - miałam jakieś zaliczenie. Nawet sesja się jeszcze nie zaczęła, bo z powodu tego wolnego przesunęła się nam ona na dwa pierwsze tygodnie lutego.
Wyobraźcie sobie, że zajęcia macie codziennie od 10 do 18 (o 9 musicie wyjść, wracacie koło 19), a jeszcze musicie się uczyć na poszczególne zaliczenia, które są codziennie. No to jest hardcor. I nie życzę żadnemu studentowi takiej sesji, bo ten czas był dla mnie okropnym czasem. Nie dość, że byłam fizycznie zmęczona po całym dniu na uczelni, to jeszcze mój mózg się buntował. Powiedział STOP. W pewnym momencie przestał przyjmować jakiekolwiek informacje. W tej całej nauce nie byłoby nic złego, gdyby nie duża ilość różnorodnych przedmiotów. Jednego dnia uczysz się na egzamin z kultury języka, powtarzając błędy fleksyjne i wyznaczniki stylu naukowego, następnego o obserwatorach sytuacji kryzysowej i komunikacji wewnętrznej w organizacji, a potem jeszcze o modelu ROPE, a na koniec o efekcie coctail party. Teraz jak o tym piszę, to mi się chce śmiać i płakać jednocześnie. Było naprawdę ciężko, ale rezultaty są satysfakcjonujące. Jak na tak gorący okres, nie jest źle. Ale dla mnie to jeszcze nie koniec tej cudownej sesji, bo czeka mnie jeszcze jedno zaliczenie - tylko prezentacja pracy, więc można to uznać za teoretyczny jej koniec.
I pewnie odbierzecie to jako narzekanie czy jakąś krytykę, ale nic z tych rzeczy. Chciałam po prostu wyrzucić z siebie całą frustrację, która wzbierała we mnie wraz z kolejnymi napisanymi egzaminami i kolokwiami. Teraz jak to z siebie wyrzuciłam jest mi lżej, a Wy możecie się teraz ze mną pośmiać i trzymać kciuki, żeby w przyszłym semestrze było lepiej.
Życzcie mi sesji pierwszego rodzaju!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz